English Español Français Deutsch Italiano Český Polski Русский Română Українська Português Eesti 中文 日本

Współczesna wiedza o Bogu, Ewolucji, sensie życia człowieka.
Metodologia duchowego doskonalenia się.

 
Przypowieść o śmierci i zmartwychwstaniu
 

Przypowieść o śmierci i zmartwychwstaniu

W małym prowincjonalnym miasteczku był klasztor. Mieszkał w nim starzec Zosima, obdarzany wielkim szacunkiem przez wielu ludzi za cuda Boże, które towarzyszyły jego słowom i ozdabiały jego uczynki.

Miały miejsce też takie działania starca, o których wiedziało tylko niewielu; wspaniałość tych dzieł pozostawała ukryta przed ludzkim rozgłosem.

Łagodnie i delikatnie umiał starzec kształtować i kultywować dobro i miłość w sercach ludzkich. I miłość ta rozkwitała — i wydawała owoce.

W tym mieście znajdował się także bezpłatny szpital. Został on założony za środki zamożnego kupca, którego córka była uzdrowiona przez starca Zosimę. Wiele rzeczy w szpitalu było realizowanych za datki osób, którym starzec wyświadczał pomoc. Szpitalem tym kierował doktor Fiodor Pantelejmonowicz.

* * *

W rodzinie doktora Fiodora Pantelejmonowicza dorastała córka. Dziewczynka miała na imię Sofia, ale zwykle wszyscy nazywali ją pieszczotliwie Zosią. Możliwe, że stało się tak dlatego, że znany tylko niewielu osobom cud jej narodzin był związany ze starcem Zosimą.

Toteż starzec Zosima zwracał szczególną uwagę na wychowanie dziewczynki.

Kiedy Zosia podrosła, stała się częstym gościem w jego celi.

Ona uwielbiała zadawać mu pytania i słuchać jego odpowiedzi. Podobało się jej też po prostu spokojnie siedzieć w niezwykłej ciszy, która zawsze miała miejsce w celi starca Zosimy.

Wtedy — jak gdyby wszystko w niej cichło. Jej radość — żywa, promienna, emanująca na wszystkie strony — przeistaczała się w nadzwyczajny stan subtelnego światła, łagodnego spokoju i skupienia na Bożej Obecności.

Rodzice Zosi poświęcali prawie cały swój czas i energię na pracę w szpitalu.

Zabawa lalkami lub gra w berka z rówieśnikami nie mogły na długo pochłonąć uwagę Zosi. Za to w życiu szpitala jej rola wzrastała z roku na rok.

Jak promień słońca, który delikatnie przesuwa się i dotyka wszystkiego swoim ciepłym światłem i niczym się nie brudzi, tylko sprawia, że wszystko jest piękniejsze, tak i Zosia sunęła po salach szpitalnych, jakby robiła swój własny obchód. Niekiedy zatrzymywała się przy kimś na dłuższy czas. Nieraz opowiedziała chorym dzieciom bajki. Zdarzało się, że nawet dorosłych rozbawiła.

Początkowo doktor Fiodor próbował uchronić swoją córkę, przynajmniej przed ciężko chorymi pacjentami, aby nie przestraszyć dziewczynki widokiem ludzkiego cierpienia. Ale pewnego razu zastał Zosię przy łóżku osoby umierającej, której nie mógł już sam pomoc środkami medycyny. I zobaczył on, jak dziewczynka rozmawiała z tym człowiekiem… i zauważył, jak nagle zmienił się jego stan…

Ten człowiek powiedział potem doktorowi Fiodorowi: „Otóż dostąpiłem miłosierdzia Bożego: przyszedł do mnie anioł! Więc teraz nie boję się umierania!”

Zatem od tego czasu już nie zabraniano Zosi odwiedzania nawet ciężko chorych. Ona zaś była zawsze gotowa: poda wodę, zawoła sanitariuszkę lub po prostu powie dobre i miłe słowo, obdaruje słonecznym uśmiechem.

Kiedy nowicjusz Mikołaj, przyjęty przez starca jako uczeń, pojawił się w klasztorze, to wkrótce stali się oni z Zosią wielkimi przyjaciółmi. Mikołaj nauczył Zosię umiejętności czytania i pisania. A gdy Zosia to opanowała, to otrzymała szczególny przywilej: ona zanosiła liściki od niektórych chorych z prośbami lub pytaniami starcowi Zosimie, a od niego — dostarczała im z powrotem odpowiedzi.

* * *

Pewnego razu Zosia przyszła, jak zwykle, do celi starca Zosimy i zapytała go:

— Powiedz mi: czemu niektórzy ludzie są dobrzy, a inni dobrzy nie są? Dlaczego tak jest? Czyż nie dałoby się coś zmienić, aby wszyscy stali się dobrymi?

— Otóż, Zosieńko, spójrz na różne rośliny. Jedne są mocne, silne, zdrowe, rosną prościutko, wyciągają się ku słońcu. Ale inne są zmarniałe. A niektóre mają wykrzywione pnie… To zależy od wielu czynników: czy nasiono było dobre, na jaką glebę spadło, co działo się wokół, gdy rosło…

Tak samo jest z ludźmi.

Jeśli zacząć właściwie pielęgnować jakąkolwiek roślinę, to będzie się ona lepiej rozwijała. Jednakże pnia drzewa, który przez długi czas rósł krzywo, nie da się już wyprostować…

— Tak! Zrozumiałam! Właśnie teraz pojawiła się u nas taka chora pacjentka z „krzywym pniem”.

Zosia zastanowiła się przez chwilę, a potem zaczęła opowiadać o tej nowej chorej pacjentce, przez którą zaistniały poważne kłopoty dla całego szpitala:

— Jest bardzo głośna, krzyczy na wszystkich, jakby była jedyną osobą na całym świecie! Chce, żeby wszyscy tylko wokół niej biegali i kłopotali się! I wszystko dla niej jest nie tak: i owsianka źle ugotowana, i zastrzyk dla niej bolesny, i łóżko zbyt twarde, i sanitariuszki nie może się doprosić! Jest zamożną dziedziczką, mieszkała sama przez wiele lat, mnóstwo służących przy niej spełniało każdą jej zachciankę… I przyzwyczaiła się do tego, że wszystko — tylko dla niej… A mówi tak, jakby miała hordę gryzących gzów w ustach! We wszystkim widzi tylko zło! Wszystko i wszystkich karci, wszystko potępia! Wszyscy u niej są głupie, leniwi, nieudolni! Ani wyleczyć jej nie potrafią, ani jak jej dogodzić nie wiedzą!… A do naszego szpitala przywiózł ją jej osobisty lekarz, ponieważ nie wiedział, jak może jej pomóc. A co jest najsmutniejsze, że już się nie da ją uratować, prawdopodobnie wkrótce będzie musiała umrzeć. Jej choroba jest nieuleczalna, kobieta ma już wiele lat, ale o śmierci ciała nawet nie myśli, jakby nie mogło jej się to przydarzyć. Ale nie powiedzieli jej o tym.… A wokół niej same tylko problemy.

— Tata pyta, jak tu jej pomóc?

— Trzeba powiedzieć, że nadszedł jej czas… Oto, Mikołaju, będziesz miał dobrą praktykę! Zosię dzisiaj odprowadzisz — i porozmawiasz.

Zosia się ucieszyła, ponieważ z Mikołajem zawsze było ciekawie.

Zadowolona z obiecanej pomocy ona przekazała starcowi Zosimie przyniesione liściki od chorych.

— Cóż, Zosiu, weźmy się do roboty! — rzekł Zosima.

Zosia usiadła przy stole, uzbrojona w pióro i atrament i przygotowała się do pisania odpowiedzi.

Starzec Zosima wziął pierwszy list, przeczytał go, spojrzał wewnętrznym wzrokiem na przeznaczenie tej osoby, która napisała pytanie, zwrócił kartkę Zosi. Ona odwróciła ją, żeby napisać odpowiedź.

Powoli i wyraźnie wymawiając słowa, Zosima sformułował dwa krótkie zdania. Zosia starannie i dbale zapisała słowa starca.

W ten sposób odpowiedzieli na wszystkie przesłania.

* * *

Wkrótce potem Zosia i Mikołaj udali się do szpitala. Tego dnia przecież mieli jeszcze wiele do zrobienia.

Szpital znajdował się w pobliżu klasztoru. Ścieżka prowadziła przez łagodne wzgórze w stronę rzeki. Wszystko wokół było urzekająco piękne!

Mikołaj, który już dawno nie opuszczał murów klasztoru, cieszył się i majestatem potężnej rzeki, łagodnie niosącej swoje wody, i zielenią wzgórz, i przestworzami błękitnego nieba z lekkimi obłoczkami.

Mała ciepła dłoń Zosi w jego dłoni przepełniała go uczuciem subtelności…

Zosia stąpała obok, też pełna radosnego zachwytu:

— Bardzo kocham to miejsce! Tutaj jest zawsze urokliwie: i zimą i latem… I tak radośnie za każdym razem się robi, gdy tutaj idziesz! To tak, jakbym mogła się odbić — i polecieć nad Ziemią! Czasami nawet tak się bawię: odczuwam, że jak ptak latam i widzę wszystko z góry…

Kiedy już zbliżali się do szpitala, Zosia powiedziała do Mikołaja:

— Wiesz, ta kobieta, ona ma na imię Lizawieta Stiepanowna, — wydaje być bardzo nieszczęśliwą. I ona bardzo się boi śmierci. Dlatego właśnie stara się w ogóle o tym nie myśleć…

Myślałam też tak o sobie: czy boję się umierać — czy nie? Teraz myślę, że ja, jeżeli to właśnie ciało musi umrzeć, nie bałabym się. Oczywiście, jeśli to nie bardzo boli. Ponieważ dusza — przecież nie umiera…

Czy zastanawiałeś się nad tym?

— Dużo myślałem, Zosiu. Sadzę, że teraz też nie przestraszyłbym się, jeśli Bóg wezwałby mnie do Siebie. Ale nie wiem jeszcze, jak powiedzieć o tym innej osobie…

Podążali dalej w milczeniu. Zosia tylko mocniej ścisnęła swoją dłonią dłoń Mikołaja, jakby próbując go wesprzeć.

Weszli razem na sale szpitalną.

— Ach, Zosiu, zagubiona! W końcu się pojawiłaś! Nigdy cię nie ma, kiedy jesteś potrzebna! Od czterech godzin czekam na ciebie, abyś poczytała mi książkę! Posyłałam wszystkich, by cię szukali, a cię nigdzie nie ma!

— Dziś nie będę Pani czytała, Lizawieta Stiepanowna. Przyprowadziłam do Pani kogoś…

Zosia wskazała na Mikołaja.

— A kto cię o to prosił? Będzie żebrał o jałmużnę dla klasztoru? Znam tych ludzi: „w imię uzdrowienia duszy i ciała”! Co, zapragnął moich pieniędzy? Nie ma mowy, nie dostaniesz! A może zamierzacie mnie wyspowiadać? Nie mogą mnie wyleczyć! A więc niechaj przynajmniej dusza zostanie zbawiona, jeżeli przekażę wszystkie swoje pieniądze cerkwi? Tak? Czyli za pieniądze zostanę zbawiona?! A jeśli nie złożę ofiary, to pójdę do piekła, prawda? Nie znoszę popów!

— Nie mogę pani wyspowiadać, Lizaveta Stiepanovna: jak na razie jestem tylko nowicjuszem. Starzec Zosima wysłał mnie po to, żebym z panią porozmawiał. A jeśli rzeczywiście zechce pani się wyspowiadać i przyjąć święty sakrament, to będzie można to zorganizować specjalnie.

— Chcą mnie tu pochować, czy co? Czyżbym była umierającą?

— To prawda: pani choroba jest nieuleczalna. A kiedy nadejdzie godzina śmierci, to Bóg zdecyduje… I lepiej być zawsze przygotowanym na tę godzinę.

Lizawieta Stiepanowna zbladła i łamiącym się głosem, lecz cicho, a nie krzycząc jak zwykle — zwróciła się do Zosi:

— Czy to prawda? Zosiu, wiem, że nie umiesz kłamać. To prawda?

Zosia skinęła głową w milczeniu.

Zapadła cisza, w której słychać było tylko urywający się oddech ociężałej starszej kobiety, której dni życia w tym ciele były już policzone…

Zosia cicho wyszła i starannie zamknęła za sobą drzwi sali szpitalnej.

— Mam wyjść, Lizawieta Stepanowna? — zapytał Mikołaj.

— Nie… Usiądź już, jeśli przyszedłeś, zaczynaj swoje kazania! Tylko pieniędzy wy ode mnie nie dostaniecie, żebyście wiedzieli!…

Mikołaj poczuł Bożą Obecność i… nieoczekiwanie dla samego siebie, zaczął opowiadać o tym, jak on sam przyszedł do Boga. Mówił szczerze i w sposób prosty.

Kiedyś specjalnie przybyłem tutaj, do tego miasta, gdzie zupełnie nikt mnie nie znał. Sądziłem, że to dobre miejsce aby położyć kres mojemu ziemskiemu życiu, z którego nie widziałem żadnego pożytku… Myślałem wtedy, że i Boga nie ma, ponieważ wokół jest tyle zła! I często to zło dominuje nad dobrem. I że nie jest w ludzkiej mocy, by zmienić cokolwiek na tym świecie…

Mikołaj opowiadał dalej swoją historię: o tym, jak dobra kobieta Aksynja uratowała go przed takim końcem. Jak poprosiła, by zaniósł chorego chłopca do starca Zosimy.

Następnie Mikołaj mówił o starcu, o czystości duszy, o Żywym Bogu…

Wydawało mu się, że kobieta przebywając w pewnym w szoku z powodu wiadomości o zbliżającej się śmierci, wcale go nie słucha… Po prostu — nie jest aż tak strasznie, jeśli ktoś jest w pobliżu.

Ale przecież każdy w godzinę śmierci — w pojedynkę ten próg przekracza…

Aczkolwiek gdy Mikołaj zamilkł, Lizawieta Stiepanowna niespodziewanie zapytała:

— I co, chcesz teraz stać się, jak ten starzec?

— Tak, chciałbym nauczyć się pomagać tym, którym można pomóc…

— Cóż, dla mnie raczej jest już za późno na ratunek… W takim razie po co twój starzec cię przysłał?

— Aby pani zdążyła zrobić to, co jeszcze można zrealizować.

— A więc co?

— Nad tym właśnie powinna pani się zastanowić sama… Jeśli pani zada jakieś pytanie, to tyle ile wiem, powiem… Czas, który jest jeszcze darowany, można spędzić z wielką korzyścią dla duszy. Nie mówię o pieniądzach. Jak zarządzić pieniędzmi — to sama pani zadecyduje. Może pani sporządzić testament.

Przez pewien czas oboje milczeli…

— Wiesz, co wymyśliłam, Mikołaju? Zapiszę swój majątek Zosi. Chociaż jestem paskudną i kłótliwą starą kobietą, ale rozumiem co-nieco w ludziach i wiele widziałam w swoim życiu… Zosia potrafi czynić dobro! Czy uważasz, że to Bóg tak nią kieruje? A chcesz też twojej Aksinii zapiszę pieniądze? Zapewne nie podziękowałeś jej tak naprawdę? Czy ona będzie umiała rozporządzić nimi?

Niewielka była korzyść z mojego życia… Niech więc chociażby ze śmierci będzie pożytek…

… Rozmawiali jeszcze przez długi czas…

Wiele kwestii ze względu na bliskości godziny śmierci stały się bardziej przejrzyste dla kobiety: co jest ważne, a co nie ma znaczenia…

Od tamtej pory Lizawieta Stiepanowna bardzo się zmieniła. Przestała dręczyć wszystkich swoimi zachciankami i kaprysami, uporządkowała swoje ziemskie sprawy i rozpisała szczegółowy testament.

I jej stan przeobraził się dość istotnie: bowiem przed Bogiem poczuła się jako dusza i zaczęła przygotowywać się do przejścia do innego życia.

* * *

Pewnego razu, gdy starzec Zosima i Mikołaj byli tylko we dwoje, Zosima powiedział:

— Czas na mnie, żeby odejść…

Powiedział to cicho, ale wyraźnie.

— Dokąd? — nie zrozumiał Mikołaj.

— Na drugą stronę… Tam, dokąd jestem teraz wzywany przez Ojca Niebieskiego…

— Czemu tak mówisz, przecież jesteś całkowicie zdrowy?!

— Dlaczego konieczne odchodzić w chorobie, bólu lub cierpieniu? Można odejść z radością i gotowością na inny stan duszy, na życie bez zniszczalnej cielesnej powłoki!

Często niemoce ciała są dane człowiekowi, aby ułatwić to przejście duszy. Mianowicie, aby dusza sama zgodziła się z tym, że rozstanie się z ciałem będzie dobrodziejstwem. I żeby nie trzymała się kurczowo życia cielesnego, ale w pełni zwróciła się ku życiu w innym świecie.

Ale jeśli dusza podporządkowała zachcianki umysłu i ciała, jeśli Bóg jest zawsze blisko, to wtedy można przyjąć radośnie śmierć doczesnej powłoki!

A teraz, Mikołaju, puść mnie…

— Ale jak? Co znaczy „puść”? Czyżbym cię trzymał? Jak mógłbym przestać cię kochać i życzyć ci śmierci?

— Przywykłeś kochać mnie w tym ciele, słyszeć słowa idące od ciała, Bożą miłość, płynącą przez moje ciało, odczuwać, miłością wzajemną to cielesne obramowanie obejmować…

Mówisz: „Nie mogę cię nie kochać!”. Ale czy śmierć ciała może być przeszkodą dla miłości? Odejdę, a ty przecież nie przestaniesz mnie kochać? Ja też nie zaprzestanę cię kochać.

Dlaczego ludzie ronią łzy, gdy umarło ciało człowieka, przez nich kochanego? Ponieważ nie widzą duszy, nie mogą jej objąć, porozmawiać… Postrzegają śmierć ciała… jako rozstanie się.

Bywa również, że użalają się nad sobą z powodu swojej samotności i utraty…

Jednak, przykładowo, dla pierwszych chrześcijan śmierć nie była tragedią, jak często ludzie ją obecnie postrzegają! Za progiem śmierci — spodziewali się oni właśnie szczęścia zjednoczenia się duszy z Bogiem!

Oni czekali na to połączenie się z Bogiem, Którego uczyli się kochać całym swoim sercem! Kochać — bardziej niż wszystko inne, co było i mogłoby jeszcze być w ich ziemskim życiu!

Poza tym pierwsi chrześcijanie przyjmowali chrzest nie z tego powodu, że wszyscy wokół zostali ochrzczeni i jest tak przyjęte! Przecież wtedy, przeciwnie: wszyscy dookoła żyli inaczej… Ale ten, kto chciał przyjąć chrzest — czynił to, ponieważ chciał kształtować swoje życie zgodnie z Nauczaniem Jezusa! Pragnęli oni żyć w nowej wewnętrznej czystości i pięknie duszy, przestrzegając przykazań Jezusa!

Wiele już się nauczyłeś, a gdy odejdę, nauczysz się jeszcze więcej… Miłość, która jest między nami, — nauczy! Bóg — nauczy!

— Skąd wiesz, że nadszedł już czas?

— Pan Bóg powiedział! Wzywa…

— Czy powinienem powiedzieć o tym przeorowi?”

— Nie, nie mów: nie ma potrzeby…

* * *

Ktoś zapukał do drzwi…

— Oto dla nas radość! Pan przyprowadził do nas Zosieńkę! — uśmiechnął się Zosima.

Dziewczyna wpadła do celi, cała emanująca promienną radością, świeżością, subtelnością! Pasma biało-złocistych włosów wydobyły się spod chustki… Trzymała w rękach kosz pełen brusznic …

— Proszę — przyniosłam jagódek! Sama je nazbierałam! Spójrzcie jak dużo!

Starzec Zosima spróbował brusznic. Jadł powoli, z wyrazem błogości na twarzy, jakby przyjmował ostatnią komunię świętą. Czule przytulił Zosię:

— Dziękuję Ci! Pocieszyłaś mnie poczęstunkiem! …

Zosia chciała zostawić wszystkie brusznicy Zosimie i Mikołajowi, ale starzec poprosił:

— Odsyp dla nas z Mikołajem trochę na talerz, a resztę zanieś do szpitala. Powiesz, że starzec tak zarządził: od tych jagód przybędzie zdrowia tym, którzy je posmakują.

Potem we troje siedzieli razem przez długi czas, ocienieni Bożą Obecnością. Nie było żadnych rozmów ani pytań… Ale było tak, jakby oni objęli się duszami!

Kiedy Zosia chciała już odejść, Zosima powiedział:

— Ponadto powiedz mamie i tacie, że jutro usłyszą wieść — i że powinni oni dostrzec wielką radość w tej wiadomości. Zapamiętasz to?

— Przekażę słowo w słowo, nauczyłeś mnie, jak można dokładnie zapamiętać ważne słowa! W takim razie — ja pobiegnę?

— No to idź… Idź z Bogiem, Zosieńko!

* * *

Starzec Zosima zmarł…

Ta wieść szybko rozprzestrzeniła po całym małym prowincjonalnym miasteczku…

Nadieżda, matka Zosi, nie mogła powstrzymać łez. Jej mąż, doktor Fiodor, głaskał ją, płaczącą, po głowie i czule przytulał, a Nadieżda wciąż powtarzała przez łzy:

— Jak to możliwe? Starzec Zosima zmarł… Był przecież całkiem zdrowy!…

Przybiegła ich córka. Nadieżda, ocierając łzy chusteczką, powiedziała:

— Zosiu, Zosieńko, starzec Zosima zmarł wczoraj…

Zosia zamarła, jakby na chwilę wstrzymało swój bieg to promienne złociste słoneczko, które w ciągłym ruchu zawsze spieszyło, by dokonać wszystkich swoich dzieł:

— Więc to o tym on mówił wczoraj: że otrzymacie wiadomość, z której powinniście się uradować… Ale nie zrozumiałam…, nie domyśliłam się…

— Mamo, tato! Wiedział już wszystko wczoraj! I chciał, abyście nie płakali za nim, ponieważ jest z Bogiem i powinno się być mu dobrze! I musimy się z tego cieszyć!

I tymi słowy Zosia przytuliła swoich rodziców z takim ciepłem i miłością, jakby była starsza, mądrzejsza i silniejsza od nich…

Fiodor pochwycił ją w ramiona, dziewczynka jeszcze mocniej objęła swoje najukochańsze osoby. Przez długi czas stali w milczeniu, mocno się obejmując.

Następnie udali się do domu…

Będąc zdumieni nie niedziecięcymi słowami córki, Fiodor i Nadieżda patrzyli na swoją Zosię.

Nadieżda zapytała:

— Czy wcale nie jest ci smutno, Zosieńko, że nigdy już nie pobiegniesz do starca do jego celi? Komu teraz będziesz zadawała swoje pytania? ..

— Jest mi też trochę smutno…— odpowiedziała Zosia po chwili milczenia. Ale sądzę, że on znajdzie sposób, jak odpowiedzieć na moje pytania, tak abym zrozumiała. Kiedy byłam bardzo mała i głupia — zawsze wynajdował, jak mi to wytłumaczyć, żeby było jasne. Ot i teraz z pewnością wymyśli!

Mamo, tato! Patrzcie! Oto przecież on idzie obok nas — cały ze Światła!

Wiecie, co teraz mówi? Powiada: „Bóg jest zawsze obok nas! I Bóg odpowie na wszelkie pytania, tylko należy kochać i uczyć się słuchać rad Bożych!"

Okazuje się, że mogę go teraz słyszeć i widzieć, ale ludzie nie wiadomo dlaczego mówią, iż on umarł…

* * *

Nadeszła wiosna. Drzewa w ogrodzie klasztornym rozkwitły tego roku zgodnie. Wszystkie były obsypane białymi i jasnoróżowymi kwiatami. Kojący aromat! Spokój! Urzekające piękno!

Mikołaj stał w ogrodzie niedaleko celi starca Zosimy. Jutro będzie musiał przyjąć postrzyżyny mnisze, a następnie — kultywować to, co czynił starzec Zosima.

Przeor, archimandryta Ignacy, jest głęboko przekonany, że wszystko, co było przy Zosimie powinno być kontynuowane. Więc trzeba będzie przyjmować przybyszy, wysłuchiwać ich, udzielać rad…

… Mikołaj przypomniał sobie, jak starzec uczył go obcowania z gośćmi… Owszem, coś już się udawało. Aczkolwiek było to łatwe, gdy przy nim był Zosima. Mikołaj wiedział, że starzec nie dopuści takich błędów, które mogłyby wyrządzić krzywdę odwiedzającemu. Zosima coś tam poprawi, podpowie, jeśli coś jest nie tak… A jak teraz? Czy podołam, gdy starca przy mnie nie ma?

Albo Zosima jest, tylko że niewidoczny?

Mikołaj rozważał to, stojąc przy drzewku wisience, które kiedyś zasadzili ze starcem Zosimą. Podziwiał pierwsze w jej życiu kwiaty, gładząc na razie jeszcze cieniutki pień. Nie było smutku. W sercu tkwiło ciepło, jak podczas rozmów ze starcem.

Przypomniał sobie tę ich rozmowę, kiedy sadzili to drewko wiśni.

Zosima powiedział wtedy: Kiedy zakwitnie, już mnie tu nie będzie! Tak radośnie to powiedział!

— To znaczy, że tego nie zobaczysz? — zasmucił się wtenczas Mikołaj.

— Myślę, że zobaczę! Czy Bóg zacząłby tworzyć takie piękno na naszej Ziemi, gdyby nie mógł Sam go widzieć ze Swojej Siedziby albo jakoś też inaczej…

Przykładowo, Pitagoras nazwał cały wszechświat słowem „kosmos”, a słowo to oznacza po grecku „piękno”, „harmonię w porządku świata”!

— Czyżbyś czytał pisma starożytnych Greków?”

— Owszem. Przeczytałem wiele i odniosłem z tego nie małą korzyść. Dużo mądrych ludzi już przed Jezusem pisało o Bogu, o czystym i moralnym życiu. A ponieważ niewielu ludzi teraz czyta te dzieła, to może jest mniej dążenia do cnoty w ludziach…

A co jest cnotą? To jest czynienie dobra: A to zarówno dobre myśli, jak i dobre słowa oraz czyny, które utwierdzają dobro! Сzy naprawdę myślałeś, że czytałem tylko jedną książkę przez całe życie? — Zosima zaśmiał się młodzieńczo i radośnie! — Myślę, że również ci ludzie, którzy pomagają Bogu tworzyć piękno na Ziemi, nie zostaną pozbawieni możliwości oglądania go… Zresztą mniejsza o to! Wielkie cudowne dobrodziejstwo czeka na tych, których Bóg do Siebie dopuszcza! Musimy więc popracować, aby pomnożyć dobro na Ziemi, wykreować piękno zarówno w uczynkach, jak i w duszach… Abyśmy również byli godni wstąpienia do Królestwa Ojca Niebieskiego!

* * *

W tym czasie Mikołaja zawołano:

— Ludzie tu przyszli do starca Zosimy, przyprowadzili ślepiuteńkiego chłopca, nie chcą odejść, nie wierzą, że starca nie ma…

— Słusznie, że nie wierzą! — odpowiedział Mikołaj radośnie. — Zawołaj ich!

Młoda, smukła, pięknie i zamożnie odziana kobieta zmierzała do celi, trzymając za rękę chłopca w wieku około dziesięciu lub jedenastu lat. Przytrzymywała go tak, jakby ona sama próbowała zrobić za niego każdy krok, żeby się nie potknął, ani nie uderzył.

Gdy ujrzała mężczyznę o szerokich ramionach i mocnej budowie ciała w szacie nowicjusza, zamiast siwowłosego starca, wzruszyła ramionami z niezadowoleniem…

Mikołaj zaprosił ich do celi, mówiąc:

— Na razie porozmawiajmy z panią. Proszę wejść i usiąść.

Kobieta posadziła syna na ławce pod ścianą i usiadła sama. Uniosła w kierunku Mikołaja wzrok, ale patrzyła gdzieś obok niego. W końcu odezwała się:

— Cóż, proszę mówić, jeśli ma pan coś do powiedzenia…

Mikołaj odczuł ten stan, gdy Światło Ducha Świętego pozwala widzieć dusze i wszystko, co się z nimi dzieje.

On widział, że ona przyszła prosić o cud, ale sama nie wierzy w możliwość uzdrowienia przez Moc Bożą. I w niej samej tkwi bariera, która nie pozwala wyleczyć chłopca…

Ponownie uważniej spojrzał na chłopca… Spostrzegł też to, że chłopiec, który czuje się chory, nieszczęśliwy i nie ośmiela się zrobić ani kroku bez wsparcia dorosłych, nie może zostać uleczony wprost teraz… Jednak choroba może się wycofać, bardzo łatwo można ją usunąć, jeśli zmienić tę sytuację…

„Jak zatem znaleźć właściwe słowa, aby zrozumiała? Przecież nie chce, nie jest gotowa usłyszeć radę… Podaj jej świętego starca…”

Mikołaj wewnętrznie poprosił Boga o pomoc tym ludziom, a następnie jeszcze pełniej wstąpił w połączenie z Boskim Światłem.

W tym momencie do celi wpadła zdyszana Zosia i — jakby światło słoneczne zaczęło mienić się blaskiem, roziskrzyło się wszędzie.

Ukłoniła się, prosząc o wybaczenie, że przeszkodziła w rozmowie.

— Zosiu, czy mogłabyś pospacerować z chłopcem przez godzinkę po ogrodzie, a my porozmawialibyśmy z jego mamą.

Zosia natychmiast z radością się zgodziła:

— Jak masz na imię?

— Kostia.

Matka Kosti, jak gdyby ptak, który skrzydłami chroni swoje dziecko, spojrzała z trwogą na dziewczynkę i powiedziała:

— On jest niewidomy, nie widzi w ogóle! Proszę, uważaj dziewczyno, żeby nie stało mu się nic złego…

Zosia zdecydowanie podeszła i wzięła Kostię za rękę.

Proszę o niego się nie bać, wszystko będzie dobrze!

I już do Kosti:

— Chodź, pokażę ci coś niesamowitego!…

— W jaki sposób? Przecież nie widzę!…

— No to się dowiesz! Chodźmy!

Matka Kosti z niepokojem podążyła wzrokiem za dziećmi…

Sporo wysiłku poświęcił Mikołaj na to, aby ona zaczęła nie tylko po prostu słuchać, lecz słyszeć jego słowa.

Najpierw wypytał o chorobę chłopca. Dowiedział się, że stało się to po upadku, kiedy poślizgnął się na mokrych balach i uderzył się w głowę.

Udali się do wielu znanych lekarzy. Same oczy nie są uszkodzone. Ale lekarze nie mogą przywrócić wzroku…

Mikołaj sam również dobrze widział wzrokiem swojej duszy, że uszkodzenie zakończeń nerwowych można zlikwidować — nie przy pomocy medycznej, ale jedynie Bożej… Ale nie dozwala mu się teraz tego zrobić…

Mikołaj zaczął mówić o tym, że chłopcu można przywrócić wzrok, ale konieczne jest, aby ten cieplarniany styl życia, który prowadzi pod stałą opieką, został zmieniony. Aby wzmocnić jego organizm — należy go hartować: uczyć pływać, biegać i jeździć konno. A co najważniejsze — żeby Kostia sam zaczął dbać o innych, aby nie czuł się nieszczęśliwy, ułomny, nieuleczalnie chory, ale zacząłby robić wszystko, co w jego mocy, aż do granic swoich możliwości, przy czym cały czas trzeba starać się tę granicę przesuwać. A wtedy…

Rozmowa raczej się skończyła…

Mikołaj rozumiał, że należałoby powiedzieć lub zrobić jeszcze coś, aby wypowiedziane słowa „zeszły na odpowiednią głębokość” w rozumieniu współrozmówczyni.

Starzec Zosima w takich przypadkach zazwyczaj udzielał jakieś prostej rady: „ należy wykonać takie oto działanie”…

Mikołaj rozważał opcje: „wziąć Kosti psa, żeby stał się przyjacielem, albo koń mógłby być jeszcze lepszy… Pewnie trzeba będzie jeszcze porozmawiać z samym chłopcem…”

Otworzył zatem drzwi celi i zawołał:

— Zosiu, Kostia!

W ogrodzie rozbrzmiewał zanoszący się dziecięcy śmiech.

— Chodź, łap mnie! — Zosia uciekała, a Kostia biegł za nią, sprawnie omijając pnie drzew!

Kiedy Zosia usłyszała wołanie Mikołaja, to poddała się i Kostia ją złapał!

Szli oni… obok siebie, bez trzymania się za ręce!

Oczy chłopca wciąż nie widziały, ale cud jednak się zdarzył!

Kostia pierwszy wszedł pierwszy i udał się do matki:

— Mamo, Zosia nauczyła mnie patrzeć i widzieć w szczególny sposób: duszą! Bawiliśmy się nawet w berka — a ja ją złapałem! Teraz ciebie też potrafię widzieć! Ona powiedziała, że wkrótce wyzdrowieje całkowicie, ponieważ jeśli dusza stanie się widzącą, to oczy ciała też zaczną widzieć. Nauczył ją tego starzec Zosima!

Matka Kosti wybuchnęła płaczem i przytuliła syna…

On zaś wciąż próbował jej wytłumaczyć, jak świetnie nauczyła go Zosia.

„I oto właśnie cud!” — uśmiechnął się radośnie Mikołaj…

Potem, gdy wszyscy się trochę uspokoili, Zosia zwróciła się do Mikołaja:

— Tata właściwie wysłał mnie do ciebie z pewną sprawą. Przedwczoraj przy wejściu do szpitala znaleźliśmy dziewczynkę, w wieku około dwóch lat. Podrzucili ją. Kartka jest przy niej, że rodzice zmarli, a więc nie ma nikogo, kto mógłby opiekować się dzieckiem. Nazywa się Oleńka. Ładniutka! Oczęta niebieskie, złote loczki, uśmiecha się! Tylko prawie nie mówi: zna mało słów. Oczywiste jest, że rzadko z nią rozmawiali: najwyraźniej nie było komu. Mój tata prosił znaleźć dla niej dobrych rodziców, aby uniknąć oddania jej do sierocińca.

I jakby olśnieniem zapaliła się Zosia od radosnej myśli:

— A ty, Kostia, chciałabyś mieć siostrzyczkę? Proszę panią, dziewczynka jest taka słodka, zdrowiutka! Tata ją zbadał, a on jest bardzo dobrym lekarzem! Chodźcie pokażę wam ją.

Matka Kosti, głęboko poruszona wszystkim, co się wydarzyło, natychmiast się zgodziła. Kostia zdecydowanie powiedział, że z łatwością nauczy Oleńkę dobrze rozmawiać, a więc powinni koniecznie zabrać dziewczynkę.

I Zosia, szczęśliwa, poprowadziła nową matkę i braciszka, by spojrzeć na Oleńkę…

Mikołaj pojął, że wszystko połączyło się w tym łańcuchu losów, zarządzanych przez Boga. Westchnął z radością, podziękował Bogu za cudowną pomoc objawioną przez Zosię!

Potem wyszedł w ciszę ogrodu, gdzie jeszcze do niedawna rozbrzmiewały radosne głosy dzieci.

Pomyślał o tym, ile rzeczy wciąż jeszcze zrobić nie potrafi…

I zobaczył, składające się ze Światła, łagodnie uśmiechnięte oblicze starca Zosimy:

„Trudź się, synku! Wszystko już ci się udaje, z Bożą pomocą!”


<<< >>>
 
Strona gіуwnaKsi№їkiArtukuіyFilmyFotogalerieWygaszacze ekranuNasze stronyLinkiO nasKontakt